Szczeliniec Wielki – wrażenia Skauta

 

tekst: Marcin Mazur

Jak zacząć? Hmm moze tak: urodziłem się wychowałem i ukształtowałem się (a może raczej zostałem ukształtowany) w Sanoku. W podstawówce zacząłem przygodę z harcerstwem i górami. Najczęściej były to Bieszczady, bo były najbliżej, więc taki trochę ze mnie „góral bagienny”.
Zawsze lepiej mi się myślało i oddychało gdzieś na szlaku. Studia przyciągnęły mnie do Wrocławia gdzie po wielu bardzo ciekawych rozmowach z dziekanem udało się ukończyć wydział mechaniczny, znaleźć pracę i zostać już na Dolnym Śląsku. Ciągle jednak starałem się uciekać na szlak żeby naładować baterie.

Rok temu miałem kontuzję kolana, strzeliło więzadło, które trzeba było wyciąć i zrekonstruować. W listopadzie operacja, później rehabilitacja i powolny powrót do sprawności. W pracy wspierał mnie Dziku i namawiał już wcześniej na jakieś góry razem. Ostatnio częściej mu marudziłem, że z tym kolanem to mogę zdobyć 2 piętro galerii handlowej od południowej strony, ale nie dał się zbyć i zaprosił mnie na wyjazd w ramach „Razem na szczyty” żebym „powolontariuszował” i rozchodził to moje kolano.
Brzmi to dziwnie ale bałem się, że nie odnajdę się w tej nowej grupie, nie wiedziałem czego się spodziewać. Start z parkingu przy Wrocławskim PKS – Dziku prowadzi mnie do grupki ludzi, witam się starając się zapamiętywać imiona co się nie udaje bo jestem stremowany. Podając rękę Adamowi, który jest niewidomy, wytrącam mu laskę z ręki – pierwsze wrażenie poszło jak wyniki sondażowe PSL. Nic to – myślę sobie – teraz już może być tylko lepiej. Dzielimy się na grupy i wyjeżdżamy. Po drodze nawigacja, która odzywa się kobiecym głosem jakoś tak nas prowadzi, że skręcamy w utwardzoną ale leśną drogę, nierówną, pełną wielkich kamieni i korzeni. W samochodzie robi się ciszej a ja powtarzam sobie w głowie tekst piosenki „nie wierz nigdy kobiecie…” dojeżdżając do Pasterki wydawało mi się że usłyszałem jakieś głośne westchnienie z tylnej kanapy, chyba część naszej grupy myślała, że już w tym lesie zostaniemy 😉

Na miejscu szybkie zajęcie pokoi i jazda w trasę. Zaczynamy w Karłowie. Patrzę na całą naszą wesołą gromadę i zaczynam się czerwienić gdzieś tak w środku, za te moje narzekania na kolano. Przypominam sobie jak po operacji myślałem, że mi się świat zawalił bo możliwe że nie będę mógł biegać i chodzić po górach. Teraz przede mną ludzie którzy nie pieszczą się z życiem, dla których nie ma rzeczy niemożliwych, którzy zdają sobie sprawę ze swoich ograniczeń ale nie robią z tego wymówek, jednocześnie mając do siebie tak duży dystans.
Wdrapujemy się na szczyt z lekkim bólem nóg i większym brzuchów od śmiania się. Na szczycie tego dnia było największe skupienie pozytywnych osób na metr kwadratowy od czasu kiedy przechodziła tamtą okolicą karawana 😉 (czy tylko ja mam zastrzeżenia do tej legendy?) byłoby idealnie gdyby tylko nie zaczęło padać, ale jakoś nieszczególnie to zmieniło nastroje ludzi. Szczeliniec zdobyty!

Rober Baden-Powell (twórca skautingu) mówił że prawdziwych skautów można poznać dopiero w niepogodę. Myślę że byłby z nas wszystkich dumny bo po powrocie mimo, że strasznie się rozpadało, to udało nam się zebrać drewno na ognisko, które jednak z powodu opadów stanęło pod znakiem zapytania. Dziku z Agnieszką ściągnęli wszystkich na strych gdzie przeczekaliśmy deszcz. Zostaliśmy zwabieni zapowiedzią tego że Dziku pokaże nam swój sprzęt ale niestety jeszcze nie tym razem 🙂 przeczekaliśmy największy deszcz pokazując na różne możliwe sposoby Rambo i bawiąc się w „hip hop, hopla hop, mniam mniam, gul gul, ksz ksz , kwi kwi” i inne gry, których spokojnie mógłby nam pozazdrościć Polski Związek Logopedów. Drewno ściągnięte z lasu, który wyglądał po naszej w nim wizycie jak ten po trąbie powietrznej, jednak się przydało. Udało się rozpalić ognisko i grilla jako plan awaryjny. Były kiełbaski, śpiewy z gitarą, dowcipy (te z brodą i te cięższego kalibru) i tutaj jedna próbka – dowcip Bartka:

Przez las biegnie mały zajączek i krzyczy:
– taki wstyd, taki wstyd
Na to mama zajączka:
– co się stało?
– bo na środku lasu niedźwiedź zrobił wielką kupę
– no i co w tym strasznego?
– no bo się podtarł tatą

Ja odkryłem, że klapa od kosza na śmieci idealnie się nadaje do tego żeby rozdmuchać ognisko – od wynalazcy tego patentu postanowiłem nazwać to urządzenie „rozdmuchiwajka Romana”. Przesiedzieliśmy do 1:00 co było niezłym wynikiem po tak aktywnym dniu. W niedzielę rano szkolenie i gra terenowa były niczym wisienka na torcie, aż nie chciało się pakować i wyjeżdżać. Niestety to drugie życie z pracą i problemami codzienności zaczyna się już w poniedziałek, ale skoro taki Szczeliniec nam nie podskoczył to z codziennością też damy sobie radę.

Mój drużynowy na każdym rajdzie i biwaku jak już pakowaliśmy się do domu zawsze powtarzał, że mamy zostawić to miejsce, w którym nocowaliśmy w lepszym stanie niż je zastaliśmy. Ja zawsze się go słuchałem więc teraz myślę, że musimy podejść tak do świata w którym żyjemy, zostawmy go w lepszym stanie niż go zastaliśmy, wyjazdy takie jak ten bardzo mi w tym pomagają. Czekam na kolejne, najbardziej na ten w Bieszczadach bo będziemy wtedy u mnie w domu 🙂

Pozdrawiam

Marcin

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.

2 × 4 =