Relacja ze Śnieżnika

 

Czas akcji: 22.02.2013, godzina 15.32. Miejsce akcji: peron III na dworcu pkp Łódź-Kaliska. Bohaterowie: na razie tylko ja i Marcin. Właśnie tak zaczyna się moja kolejna, zimowa przygoda w górach. Jedziemy do Wrocławia, by w sobotę rano wyruszyć samochodami pod kolejny szczyt z tzw. Korony Gór Polski ujęty w projekcie Razem na Szczyty (tym razem Śnieżnik) i podjąć w niedzielę próbę „ataku szczytowego” (udanego zresztą, jak się to potem okaże).
Ale po kolei. Jest piątek. Podróż jak zwykle się dłuży. Pociąg ma znów jakieś opóźnienie. Ogrzewanie chodzi niemiłosiernie. Ukrop. Albo lepiej do pkp pasuje słowo „piekło”. W pewnym momencie pociąg przyspiesza, nadrabia opóźnienie i dociera na stację Wrocław Główny. Na peronie witamy się z Krzyśkiem. Pomaga nam wysiąść i jedziemy na nocleg do niego do domu.
W domu u Krzyśka herbata, piwo. Dojadam też bułkę (jeszcze z Łodzi, kolejne bułki będę jadł na jutrzejsze śniadanie. W ogóle dużo jedzenia zabrałem tym razem). W trakcie piwa zaczynają się rozmowy i „przechwałki”. Wspominamy góry, oglądamy jakieś zdjęcia. Ot tak. Wszystko i nic. W końcu idziemy spać.
Jest sobota rano. Szybka kawa, słynna i kolejna bułka. Schodzimy na dół. Dziewczyny w samochodzie już czekają. Teraz tylko, jedyne 2,5 godziny drogi autem i jesteśmy na miejscu. Podróżujemy w piątkę: ja, Marcin, Krzysiek, Mariola i Ania. Ania jest kierowcą i idzie jej chyba bardzo dobrze. Drogę umila radio, Presley i Chopin. Dla równowagi podróż uprzykrzał będzie głęboki, świeży śnieg i zaspy, w które parę razy się zakopaliśmy. Trzeba było wtedy wysiadać i wypychać auto. Życie…
I koniec laby. Dojeżdżamy wreszcie na parking. Witamy się z całą resztą ekipy. Niektórych już zdążyłem poznać bliżej. Niektórzy są tutaj po raz pierwszy. Niektórzy to już niemalże bliscy znajomi. Stąd da się tylko iść w górę na piechotę. Przyszedł czas kiedy wygodne i ciepłe miejsce w fotelu samochodowym trzeba porzucić i podjąć „żmudną” i „długą” wędrówkę z plecakiem przy delikatnie mówiąc „średniej” pogodzie.
I się zaczęło. Krok, krok, plecak, śnieg, spoglądanie na mapę. I tak przez ponad 4 godziny. W końcu jest! Powoli się ściemnia, ale my już w schronisku. Herbata, kawa, jakiś posiłek (wszystko średnie i drogie). Ale to nie koniec na dziś.
Równolegle z nami, przyjechała również grupa kursantów szkoląca się z zakresu zimowego survivalu. Jednym z zadań było wykopanie przez nich jam śnieżnych, które my, jako ekipa Razem na Szczyty mięliśmy przyjemność „odwiedzić”. Co ciekawe, mimo że są całkowicie wykopane i zbudowane ze śniegu to jest tam wyjątkowo ciepło. I mimo że o tym wiedziałem, ale fakt „klaustrofobiczności” jamy i ryzyko że nagle taka jama „spadnie zaraz na głowę” powodował że mimo wcześniejszych okazji i propozycji zawsze wybierałem spanie w namiocie lub pod zwykłym dachem. Na koniec, już w schronisku, Maciek opowiedział trochę o systemach GPS i GSM i poszliśmy spać.
Niedziela, rano. Dzień „ataku szczytowego”. Pogoda- średnia. W nocy- dosypało. Iść, nie iść? Jest decyzja- próbujemy, zgodnie z hasłem że „jak nie ma ryzyka, nie ma zabawy”. Zawrócić zawsze można. Ruszamy. Niby tylko 40 min. Ale to chyba nie w tych warunkach. I tu zaskoczenie. Pozytywne zaskoczenie. Śnieg jest nawet, w miarę ubity. Szlak jakby przetarty. Wieje mocniej dopiero na grani. Widoczność tylko nie rozpieszcza. Podobno ze Śnieżnika jest nawet ładny widok. Podobno? Gdyby mi ktoś nie powiedział, że to już tu, poszedłbym dalej. Jakaś tablica, jakiś kamień, ponoć to był szczyt. Zresztą, jakby ktoś wątpił, to będzie zdjęcie.
Na szczycie chyba piłem jakąś herbatę. W każdym razie nie trwało to długo. Powrót. Poszło nam znacznie szybciej niż w górę. Po drodze schronisko, jakiś obiad, ciepłe picie i „z łezką w oku” przygoda dobiega końca.
Jeszcze tylko droga powrotna. Długa droga powrotna. Bardzo długa droga powrotna. I wreszcie parking, upragniony samochód i komfortowy fotel. I kolejny stres. Jest godzina 16.10. Pociąg Wrocław-Łódź odjeżdża o 18.51. A my jesteśmy daleko, bardzo daleko. Jak zdążymy to będziemy na styk. I faktycznie jesteśmy na dworcu o 18.49. Zdążyliśmy. Jedziemy. I przyjedziemy znowu.

tekst: Bartek Michalak

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.

jeden × trzy =