Jaskółka na Śnieżce

Wszystko zaczęło się od zaproszenia mnie mailowo przez Asię na wyprawę w celu zdobycia Śnieżki. Szybko przemknęłam oczami po tekście, obejrzałam załączniki ze zdjęciami ścieżek na nią wiodących… jadę, widać bardzo prosta sprawa z tą Śnieżką. Biorę męża do pchania wózka i żadna filozofia, żeby mnie tam zapchał pod górkę. Po potwierdzeniu swojej obecności w projekcie Śnieżki, Asia dała mi namiary na Darka i z nim mieliśmy wyruszyć z Warszawy do Wrocławia. Stało się jednak tak, że Darek chcąc ułatwić mi dojazd jeszcze bardziej, poprosił swojego kolegę z Ełku – Andrzeja o pomoc i z właśnie z nim w piątek po południu wyruszyliśmy do Wrocławia. Podróż minęła szybko i wesoło, choć trwała aż 8 godzin. We Wrocławiu przywitała nas Destina z kluczami w ręce i uśmiechem na ustach. Udostępniła nam swoje mieszkanie, żebyśmy przenocowali, a sama poszła gdzieś dalej. Po godzinie spędzonej w jej mieszkaniu, gdy doprowadziłam się już do porządku, wyruszyliśmy podziwiać Wrocław. Mimo, że było przed północą, ludzi na Rynku bawiło się tyle, co w dzień na jakimś festynie. Byłam tym bardzo zdziwiona, aczkolwiek bardzo zadowolona. Piątek skończył się dla mnie po 3:00 w nocy, gdyż wiedziałam, że nazajutrz czeka mnie zdobywanie Śnieżki.

Tak więc po 3 godzinach snu, rozpoczęłam sobotę. Najpierw podwieźliśmy Nati i Kamilę na dworzec do samochodu innych wolontariuszy, potem zakończyliśmy sprawę kluczy z kolejną wolontariuszką i w końcu rozpoczęliśmy podróż do Karpacza. Na miejscu zaczęło się szukanie Asi i pozostałych, bitwa na stacji benzynowej o toaletę oraz zabawa w „a gdzie my w ogóle jesteśmy?”. Po dotarciu pod Wielką Kopę przywitała nas Asia. Jakże szczęśliwa byłam, że w końcu się odnaleźliśmy, możemy wchodzić już na Śnieżkę!
Nie tak prędko, kiedy wjechałam wózkiem pod stoisko z biletami na wyciąg krzesełkowy, Sławek w sekundę zauważył, że z takimi oponami to ja mogę, ale nie na Śnieżkę. Chwila moment i spiął je fachowo, tak, żeby moja podróż nie skończyła się pęknięciem żadnej z nich i doradził również zmianę dętek, gdy dojadę już do domu.
Bilety kupione, jedziemy na krzesełka! Nie ma to jak zdobyć Śnieżkę, spędzając większą część drogi siedząc i jadąc pod górkę, prościej nie można! Kiedy usiadłam tyłkiem na krzesełko, zrozumiałam, że chyba wcale nie będzie tak łatwo jak się spodziewałam… krzesełko ruszyło, do przodu, pod górkę, coraz wyżej, w mgłę. Robiło się coraz chłodniej, ale nie to było najważniejsze… dla mnie robiło się coraz bardziej słabo! powietrza coraz mniej, w głowie się kręci, wątroba przepycha się gdzieś w górę przez płuca. Co będzie jak zemdleję?! Przecież spadnę zwyczajnie w dół! A że cholera nie ma nawet żadnego guzika przy krzesełku, żeby zaalarmować pracowników na wyciągu, że muszą mnie cofnąć, bo źle się czuję! Groza zmroziła mi serce. Zamknęłam oczy i zaczęłam głęboko oddychać, tak jak kazali mi kiedyś oddychać po cesarce… po chwili poczułam, że lecą mi łzy, tak zupełnie mimowolnie, bo co jak co, ale nie chciałam rozmazać sobie tuszu do rzęs po drodze. „Udawaj, że jesteś na solarium, to tylko 15 minut, 4 głupie piosenki w radio i jesteś na miejscu, dasz radę” – myślałam sobie i z tą myślą jechałam w górę. Po całej kwadransowej wieczności usłyszałam wycie maszyn i oklaski, otworzyłam oczy i zobaczyłam, że jestem już na miejscu, a wokół wszyscy się cieszą, że dojechałam. Cieszcie się, pomyślałam, jest z czego… poczułam ulgę, że to już koniec męczarni. Dostałam nawet balonika w nagrodę.
Po wyciągu wolontariusze błyskawicznie się zorganizowali, żeby wciągać mnie na górę. Jeszcze nie na Śnieżkę, dopiero do Domu Śląskiego, a z Domu na sam szczyt. Po podpięciu do mojego wózka Grzesia i Krzysia, zrozumiałam, po co do jednego wózka zostało przydzielonych aż 5 wolontariuszy, wcześniej było to dla mnie absurdem… Tak więc mąż pchał wózek z tyłu, a chłopaki na linkach ciągnęli wózek z przodu.
Fajna zabawa, jak tak będzie do samej Śnieżki, to spoko. I tak dojechaliśmy do Domu. Zostawiliśmy bagaże, ostatnie kolejki do WC i jedziemy na Śnieżkę! Tak się stało na szczęście, że mąż przed wyjściem wcisnął mi swoją kurtkę, bo ja oczywiście nie wzięłam swojej, bo przecież po co brać kurtkę jak jest tak gorąco w mieście? Tak więc zapięta po szyję w Adama kurtce i z pomarańczową chustką na głowie (tak, tak, to był nasz rozpoznawczy pomarańczowy znak), wyruszyłam w drogę na szczyt. Jeszcze tylko grupowe zdjęcie przed drogą, Krzysiek i Grzesiek podpięci do mojego wózka, no to jedziemy!
I po chwili okazało się, że dalsza droga ani ociupinkę nie przypomina tej początkowej drogi do Domu Śląskiego. Pełno wystających kamieni, skosy, wyżyny, ukosy…. Chłopaki się męczyli po swojemu, żeby ciągnąć mnie pod górkę w miarę pionowej pozycji, a ja im kibicowałam słowami:… „Uważajcie!”, „Powoli!”, „Czekajcie, bo tu skos!”, „Chodźcie tędy, bokiem!” „Zaraz spadnę!” „O cholera!”… Więc mocował się każdy, chłopaki siłowo, a ja słownie. Spokojnie, damy radę, uspokajała Paulina z boku. Mamy dużo siły. I tak została obdarowana moją torebką, bo z takim zawzięciem trzymałam się wózka na wybojach, że potrzebowałabym trzech rąk, by wszystko ogarnąć, a miałam tylko dwie. Na lewo mgła, na prawo mgła, końca drogi nie widać, a i Adam i Grzesiek i Krzysiek ledwo dyszą. Przed kołami kamienna masakra. Na końcówce drogi, mojego męża zmienił Sławek, ja oczywiście nie wiedząc, kto zmienia Adama wpadłam w popłoch i zaczęłam rozpaczliwie domagać się wyjaśnienia, kto przejął ster po Adamie. „Spokojnie, spójrz w górę” – powiedział Andrzej, który w pierwszym podejściu do Domu Śląskiego niósł nasze bagaże, a teraz, po prostu przy mnie był i stróżował obok mnie. – „Mam mamę na wózku, więc mam doświadczenie” – usłyszałam z nad głowy, więc byłam już spokojna, bo to był Sławek. I tak szczęśliwie dobrnęliśmy na sam szczyt Śnieżki.
Szczęśliwa, a jakże by inaczej, szczęśliwa, że dotarłam i zmęczona całym wejściem, byłam na Śnieżce. O ja Cię! Ha! Zrobiłam to! Dumna jak paw, uśmiechałam się do pamiątkowego zdjęcia.
Atrakcji ciąg dalszy, możemy zwiedzić Obserwatorium Meteorologiczne! Ale jak mam przejechać? Po tych schodach?! Nie ma problemu – Krzysiek za lewy bok wózka, Grzesiek za prawy, Adam z tyłu, a ja chłopaków za fraki z całych sił i idziemy w dół. Kilka chwil strachu i znów jestem przed schodami, tym razem już przed samym wejściem do Obserwatorium – Adam z przodu, Andrzej z tyłu i jestem już w środku. A w środku znowu schody, aż do górnego dysku. Tu już wskoczyłam mężowi na ręce, a Andrzej targał na górę wózek. I tak poznaliśmy jednego z siedmiu krasnoludków Królewny Śnieżki. Opowiedział nam on o swojej pracy, jakże monotonnej, lecz jakże ważnej zarazem. Pokazał przyrządy pomiarowe i widok Góry z góry. Potem poszliśmy do baru obok Śnieżki. Jedni zamawiali ciepłą zupę, inni słodkie gofry. Po krótkim relaksie w lokalu i po ułożeniu myśli w głowie, przyszedł czas na powrót do Domu Śląskiego. Chwila moment! Gdzie moje „konie pociągowe”? Może już poszli? Nie zdążyłam się obejrzeć, a widzę Krzyśka obok siebie. A na zewnątrz baru czekał Grzesiek. No to jedziemy w dół. Chłopcy hamują z tyłu wózka, a Adam wybiera najmniej wyboistą drogę. Zjeżdżało się o wiele szybciej, w połowie drogi Adama zastąpił Andrzej i tak szczęśliwie dotarliśmy do Domu Śląskiego.
Tam każdy szczęśliwy patrzy na każdego krzycząc uśmiechem „Udało się nam!” Udało. Zmęczona jak mało kiedy zahaczyłam o łazienkę, potem prezent od Asi w postaci vouczera na ciepłą kolację i spotkanie podsumowujące. Każdy wyraził swoje zdanie na temat projektu zdobywania Śnieżki, każdy po trosze się poznał. I mnie rozpoznał kolega Marcin, którego poznałam rok temu, było to dla mnie bardzo miłym uczuciem. Ogarnięta zmęczeniem, po spotkaniu udałam się do pokoju. Jeszcze krótkie pogaduchy z Andrzejem i Adamem półsennie w łóżku i zmorzył mnie wielki sen. Czasem jeszcze słyszałam gitarę w sali spotkań i wesoły śpiew niestrudzonych zdobywców Śnieżki, bardzo chciałam dołączyć, ale najzwyczajniej w świecie nie miałam już siły zwlec się z łóżka.

Niedziela zaczęła się pukaniem Asi do drzwi z voucherem na śniadanie. Nie ma to jak pyszna, ciepła jajecznica o poranku i … dyplom za zdobycie Śnieżki! Kilka chwil na zebranie swoich rzeczy, kilka krótkich pogawędek z innymi, kilka miłych uśmiechów. Wracamy. Drogę powrotną spędziłam z Adamem za sterem wózka i Magdą u boku. Rozmawialiśmy o zdobytych już szczytach i tych przyszłych. Magda zauważyła, że wśród poprzednich szczytów jeden nadawał się dla wózkowiczów, ale droga prowadziła przez las, więc nie było fajnych widoków (tak jak na przykład na Śnieżce). Wytłumaczyłam, że nie ważne jak piękne są widoki i co tak na prawdę zdobywamy, ważne, że jesteśmy razem, że robimy coś wspólnie, że jesteśmy 🙂
I tak minęła droga do wyciągu… wyciąg przejechałam z zamkniętymi oczami, ale za to już bez łez. Na koniec nawet, gdy byłam już na wysokości drzew, odważyłam się na nie zerkać. Wielki postęp. Udało się, jestem już na stacji wyciągowej.
Myślałam, że pożegnam się jeszcze z uczestnikami w samym Karpaczu, więc pojechałam już z Adamem na dół do miasta kupić pamiątki z pobytu. Ale po zdobywcach Śnieżki ani widu, ani słychu, a Andrzej lekko ponaglał, bo czekała nas znów długa droga. Długa, ale jakże pełna wspomnień. Dziękuję Wam Wszystkim i do zobaczenia, bo wierzę, że jeszcze kiedyś Was spotkam 🙂

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.

jeden × cztery =