Marcin o zdobywaniu Wysokiej

 

Nad przełęczą Obidza wiszą ciężkie, szare chmury. Od rana monotonnie pada deszcz, a widoczność jest fatalna. Ze schowanych pod kapturami twarzy niewiele można wyczytać – wiem jednak na pewno, że wszyscy, mimo pogody, są zdeterminowani by zdobyć dziś szczyt. W deszczu i po błocie, bez pejzaży i wodą kapiącą z drzew – właśnie tak rozpoczyna się nasza wyprawa na Wysoką, najwyższy szczyt Pienin.

W marszu jest jednak lepiej. Ruch rozgrzewa, a pod osłoną lasu zaryzykować można zdjęcie kaptura. I choć stale musimy omijać błotniste kałuże, to jednak pełni zapału przemy naprzód. Nasz pierwszy postój wypada przy… muchomorach. Zaraz obok ścieżki znajdujemy kilka tych czerwonych, cętkowanych grzybów, rosnących malowniczo niczym na obrazku z dziecięcej książeczki. Nic więc dziwnego, że na chwilę lądują w centrum uwagi wszystkich obecnych fotografów. Gdy sesja zdjęciowa dobiega końca, ruszamy dalej. W drodze na przełęcz Rozdziela zastanawiamy się jak radzi sobie reszta naszej ekipy. Bo nasza kilkuosobowa grupka to tylko mała część dzisiejszej wyprawy na Wysoką – większość uczestników spróbuje zdobyć szczyt od strony Wąwozu Homole. Choć ich trasa jest krótsza, to nie będzie należeć do łatwych – naszych przyjaciół czeka wyczerpująca wędrówka po głazach, a także ostre podejście na przełęcz. Z Rodziela zerkamy więc w prawo, w stronę Jaworek, skąd powinni właśnie wyruszać na szlak. Niestety, całe niebo wciąż zasnute jest ciężkimi chmurami, a panorama zamyka się kilkadziesiąt metrów przed nami pośród szarej mgły. Choć stanowiąca granicę pomiędzy Beskidem Sądeckim a Pieninami przełęcz Rodziela zachęca zazwyczaj do dłuższych odpoczynków i podziwiania widoków, my po krótkim odsapnięciu ruszamy dalej. W końcu przed nami pierwsze „zasadnicze podejście”. Ten termin będzie nam towarzyszył przez całą wycieczkę. Oznacza on nic innego jak męczący fragment trasy, na którym trzeba pokonać duże przewyższenie – dla nas stanie się jednak miarą odległości i czasu. Podczas kolejnego odpoczynku dzielimy się czekoladą i liczymy patrząc na mapę – jeszcze tylko trzy „zasadnicze podejścia” i zdobędziemy szczyt.

Gdy mijamy grzbiet Watriska i wychodzimy z lasu, wita nas przebijające się przez chmury słońce. Chętnie wystawiamy pod jego promienie nasze twarze, rozkoszując się każdą chwilą ciepła. Wrześniowe słońce przyjemnie rozgrzewa, a nasze kurtki wreszcie lądują w plecakach. Widzimy też już skalisty wierzchołek Wysokiej – cel wydaje się już bardzo blisko, a jednak nadal przed nami półtorej godziny marszu. Niebo tymczasem zaczyna przypominać szachownicę – zwały szarych chmur przeplatają się z plamami błękitnego nieba. Wszyscy mamy nadzieję, że trafimy na szczyt akurat gdy będzie słonecznie. Prognoza na dziś zapowiadała „pogodowe okno” do godziny 13. Nie szczędzimy więc nóg, zmagając się z kolejnym „zasadniczym podejściem”.
Gdy zaczynamy trawersować wierzchołek Wysokiej, nasza ścieżka znacząco się zwęża, a pod stopami pojawiają się śliskie korzenie i kamienie. Na dobrą sprawę obchodzimy szczyt dookoła – jedyna prowadząca na niego droga podchodzi z dokładnie przeciwnej strony niż my przywędrowaliśmy. Po drugiej stronie grzbietu spotykamy wspinającą się ostro ścieżkę z Wąwozu Homole. To właśnie nią podchodzić będzie reszta naszej ekipy. Na razie jednak ich nie widać, a my zaczynamy kolejne „zasadnicze podejście”, zdecydowanie najtrudniejsze z dotychczasowych. Mocno nachylona trasa prowadzi do góry, po zboczu, przecinając las. To taki fragment wycieczki, z którego najlepiej pamięta się widok własnych butów, kamieni na ścieżce i plączących się pod nogami korzeni. Ten odcinek na szczęście jest krótki, nie mija nawet 15 minut, a my docieramy na przełęcz. Stąd na szczyt już tylko jedno… „zasadnicze podejście”. Ich liczba dawno przestała się nam zgadzać, przez cały dzień zdążyliśmy naliczyć koło ośmiu. Otuchy dodaje nam jednak tabliczka z napisem „na szczyt”. Pewni, iż czekające nas podejście jest faktycznie ostatnim, ruszamy pod górę.

Słowacka nazwa Wysokiej – Vysoké Skalky nie powstała bez powodu. Dość szybko na naszej trasie pojawiają się metalowe schodki pomagające pokonać skaliste zbocze. Ścieżka pomiędzy nimi jest wąska, musimy więc bardzo uważać. Wytrwale wspinamy się jednak do góry. Na któryś z kolei schodach ponad naszymi głowami otwiera się widok na niebo. Wychodzimy wreszcie ponad drzewa, zdobywając tak upragniony szczyt. I choć od razu uderza nas zimny wiatr, a szare chmury powróciły na niebo, to jednak w tej chwili nie ma to znaczenia. Jest tylko duma i satysfakcja. Choć pada pomysł zamówienia tutaj pizzy ze Szczawnicy, ograniczamy się jednak do szybkiej przekąski. Na dłuższy odpoczynek postanawiamy się zatrzymać dopiero po zejściu na przełęcz, w lesie, gdzie będziemy osłonięci od wiatru. Pamiątkowe zdjęcie robi nam zapoznany samotny turystka, który podobnie jak my zdobywa Koronę Gór Polski. Zapraszamy go, by następny szczyt wybrał się razem z nami, po czym ruszamy w dół. Zgodnie z planem, po zejściu na przełęcz pozwalamy sobie na chwilę przerwy. Wciąż rozpiera nas duma, przez co nawet zwykła czekolada smakuje jak największy rarytas. Ciepłe promienie słońca przebijają się przez liście drzew i dodają nam sił przed drogą powrotną. Planujemy wracać nieco inną trasą, trawersem pod grzbietem, przez odsłonięte zbocze, pokryte trawiastymi łąkami. Gdy tylko jednak wychodzimy z lasu, dostrzegamy drugą część naszej ekipy, wspinającą się po zboczu. Chmury gdzieś się rozwiały, a całą dolinę skąpało popołudniowe słońce – korzystamy więc z okazji i wspólnie rozkładamy się na miękkiej trawie. Dla nas to jeszcze jeden zasłużony odpoczynek, dla nich – chwila wytchnienia przed ostatnim, ostrym podejściem na szczyt.

Czas nie pozwala nam się jednak zbyt rozleniwić, wszyscy wciąż mamy sporo do przejścia. Trzymając kciuki za naszych przyjaciół ruszamy wzdłuż łąki, początkowo na przełaj, bez ścieżki. Szybko natrafiamy jednak na ubitą drogę, która zaprowadzi nas pod Watrisko. Całkiem się już wypogadza, towarzyszą więc nam piękne widoki, głównie na Beskid Sądecki i nasz jutrzejszy cel – Radziejową. Ostatni dłuższy odpoczynek przed powrotem na Obidzę, gdzie zostało auto, robimy na znajomej już nam przełęczy Rozdziela. Tym razem rozciąga się stąd prawdziwie górska panorama, obejmująca między innymi Trzy Korony i Lubań. Zachodzące słońce i wczesna jesień nadają temu pejzażowi niezwykłych barw – jest więc pretekst by usiąść jeszcze na chwilę i posilić się ostatnimi kostkami czekolady. Spotykamy tutaj także prowadzącego owce bacę. Próbujemy się od niego dowiedzieć jak duże jest jego stado. Sam jednak zdaje się nie do końca orientować i jedna informacja jaką od niego wyciągamy to: „mało”.

Najbardziej dłuży się nam sama końcówka trasy. Niecierpliwie wypatrujemy więc wszystkich miejsc, które zapamiętaliśmy z rana. Gdy wreszcie naszym oczom ukazują się charakterystyczne muchomory, wiemy, że już niedaleko. I faktycznie po kilku chwilach docieramy na Obidzę. Jesteśmy zmęczeni i ubłoceni, ale także szczęśliwi. Tak szczęśliwi, jak da się tylko w górach. Przepełnia nas radość kolejnego zwycięstwa. Bo dziś każdy pokonał własne ograniczenia i słabości, zdobywając swój szczyt. Szczyt wyjątkowy, bo indywidualny, często zupełnie inny od tego na mapie. Ale przez to znacznie ważniejszy.
Niebo jest prawie bezchmurne, a na jutrzejszą wyprawę na Radziejową zapowiada się doskonała pogoda.

tekst: Marcin Bojarski

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.

osiem + dwanaście =