A co na to salamandra?

 

Są takie miejsca, które mają dla nas szczególne znacznie, w które wraca się jak do domu. Dla mnie, takim miejscem jest właśnie ten niewielki cypelek na samym dole mapy Polski, po lewej stronie…to takie góry, w których harcują Biesy i Czady. I niezły ubaw mają z turystów, którzy na bieszczadzkie połoniny się zapuszczają. A to czapkę z głowy stracą, a to głosem wilka zawyją, co by się człekowi skóra na grzbiecie się zmarszczyła. Wieczorami piwo z niedźwiedziami warzą, aż się nad lasami dym gęsto snuje. Ale bieszczadzkie diabły przede wszystkim taką moc mają, że nie pozwalają o swoich górach zapomnieć.

Moje Bieszczady to pierwsza górska przygoda, pierwsza miłość, szlaki zdeptane ciężkimi glanami, dźwięk gitary w „Bazie ludzi z mgły” i rozmowy przy dymku z Popularnego bez filtra z bieszczadzkim zakapiorem w Siekierezadzie, niejedne spalone skarpety przy ognisku, zagubione gdzieś w lesie retory do wypalania węgla drzewnego, w których pracują Ci, którzy chcą zapomnieć, a może się na nowo odnaleźć? To kirkuty i drewniane cerkwie. To porzucone bagnety i łuski po pociskach na stokach Chryszczatej i Gruszki, to zapomniane sady i omszone podmurówki domów, w których kiedyś, przed akcją Wisła ktoś mieszkał. To malarstwo Beksińskiego, drewniane diabły i madonny…

W trakcie wyjazdu z „Razem na szczyty” dotknęliśmy fragmentu Bieszczad. Tego najwyższego – Tarnicy. Chciałabym, żebyście jeszcze w Bieszczady wrócili i poznali je lepiej. Jeden dzień to stanowczo za mało.

Wiem, że dla niektórych z Was to nie był łatwy szczyt i tym bardziej jestem z Was dumna. Trasa była najdłuższa i najtrudniejsza z tych, po których do tej pory razem wędrowaliśmy. Na szlaku zastał nas zmrok, ale i to nie stanowiło problemu. Dlaczego nie wędrować przy pełni księżyca? Zaskoczona przez nas salamandra być może odpowiedziałaby stanowczym „nie”, ale nie będziemy pytać jej o zdanie. Przetrwaliście także deszczową noc w namiotach i chłód sali kominkowej przewrotnie nazwanej „Piekiełkiem”. Jak to mówią „co nas nie zabije to nas wzmocni”.

Czasem oczekujemy, że otrzymamy od życia coś innego, a tu los płata nam figla. Potem okazuje się, że to co otrzymaliśmy też jest dobre. Zupełnie jak z rosołem.

A było to tak:

Jedziemy w Bieszczady. Google maps pokazuje 6 godzin drogi. Z 6 godzin robi się 10. Wjeżdżamy do Pilzna. Pilzno w świecie słynie z placków po węgiersku. Zajeżdżamy więc do przydrożnego baru. Przy kasie rosyjscy turyści odbierają talerze rosołu. Na ich minach widać zaskoczenie. Ale to jest soup z kurica? Da – odpowiada kasjerka. Ale na pewno to jest soup z kurica? Niedowierzają spodziewając się otrzymać zamiast cienkiej polewki coś bardziej konkretnego.

Jest już wieczór gdy dojeżdżamy do Mucznego. Na miejscu spotykam Anię i Agę. Obie witają nas z uśmiechem. Jestem pewna, że to dziewczyny z ekipy Jaśka Meli. Wyglądają jakby znały się od lat. Dopiero po chwili orientuję się, że to nasze dwie, krakowskie świeżynki z Razem na szczyty. Poznały się rano. Powoli pojawia się coraz więcej twarzy nowych i tych już dobrze znanych. Dobrze Was znowu widzieć.

W sobotę dookoła namiotów ściele się mgła, świeci słońce, wchodzę w krzaki, łapię przez chwilę zasięg i odbieram zaległe SMSy. Cieszę się, że są jeszcze miejsca, w których możemy dla reszty świata być nieobecni.

Wjeżdżamy na Przełęcz Bukowską. To trasa zamknięta dla ruchu samochodów. Możemy wjechać dzięki uprzejmości dyrektora Bieszczadzkiego Parku Narodowego i trochę skrócić sobie drogę. Mijamy skwaszone miny turystów. Niejeden z nich wyraża głośno swoją irytację. „ To się wożą” – słyszę. Może gdyby wiedzieli, że wśród nas są osoby, które mogłyby sobie nie poradzić z tak długą trasą zareagowaliby inaczej? Ile razy sama oceniałam różne sytuacje po pozorach?

Ilekroć jestem na trasie Halicz – Tarnica czuję jakby mi rosły skrzydła. Jest w tej przestrzeni coś, co sprawia, że chciałby się pofrunąć. Idziemy sobie z Adamem. Rozmawiamy o ograniczeniach, o tym, że czasem bardzo chcemy coś zrobić, ale napotykamy furtkę pozornie nie do przejścia. I wtedy po prostu trzeba poszukać innej, która będzie otwarta albo zrobić podkop…ale na pewno nie można się poddać. Pozwalamy sobie na chwilę odpoczynku. Jest cicho. W lesie słychać pomrukiwanie jelenia. A może to tylko burczy w moim brzuchu?

Z chwili refleksji budzi mnie telefon od Marcina – „Gdzie jesteście?”. Rzeczywiście zamarudziliśmy trochę. „Wiesz – mówi – na przełęczy podszedł do nas starszy mężczyzna i powiedział, że miał już moment, w którym myślał, że siądzie na szlaku ze zmęczenia i nie pójdzie dalej i wtedy zobaczył nas. Pomyślał: Jeżeli oni mogą, to dlaczego nie ja? I powędrował dalej”.

Na siodle pod Tarnicą czeka na nas reszta ekipy. Jesteśmy już niemal wszyscy. Robimy pamiątkowe zdjęcie i ruszamy na szczyt. I znowu zdobyliśmy go razem 

Jest już przed jedenasta w nocy, gdy docieramy do miejsca noclegu. Padamy z nóg. Zaczepia mnie Przemek z pytaniem, czy będzie podsumowanie wyjazdu? Będzie – odpowiadam, choć najchętniej zaszyłabym się już w namiocie i poszła spać. Niedługo północ. Zbieramy się wszyscy w sali. I się zaczyna…najpierw otrzymujemy z Asią dyplomy za organizację projektu i wejście na Tarnicę, potem mamy do rozwiązania krzyżówki, których hasło jest wskazówką do odnalezienia skarbu. Musimy go odebrać złym skrzatom  Kiedy przychodzi chwila odpakowania paczki ze skarbem gasną światła. Wszyscy wstają. Wchodzi Tomek z największym tortem urodzinowym jaki kiedykolwiek dostałam. Jest dla mnie! Naprawdę! Dziękuję Wam za tą niespodziankę. Takich urodzin nigdy nie miałam. Do wielu niezapomnianych bieszczadzkich wspomnień dodaliście jeszcze jedno. Znowu zadziałała magia Bieszczad. Mam nadzieję, że nie tylko na mnie…

Magdalena Jarocka

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.

14 − trzynaście =