Kierowca Bombowca

 

„Pojedziesz z nami ? Potrzebujemy kierowcy…” te słowa były początkiem mojej wyprawy na koniec świata 🙂 Odpowiedź była oczywista.
Piątek 8:30, spotykamy się na Wrocławskim PKSie. Dojeżdżam na miejsce, o dziwo przed czasem :). Zanim opuściłem auto dostrzegłem znajome twarze osób siedzących na murku. Myślę że po całym cyklu wypraw, to miejsce będzie czymś wyjątkowym i nieco symbolicznym. Po chwili parkuje drugie auto. Następuje wzajemne macanko, cmoki, achy, ochy… po czym przepakowujemy się i ruszamy. GPS wskazuje 6 godzin do celu. Tyle techniki, a jednak na życiu się nie zna – na miejscu byliśmy o 21 🙂 Ok, po drodze troszkę było postojów, no i tajemnicza misja pod tytułem „i tam się zgubimy”. Na miejscu czekała pyszna kolacja, gorąca kąpiel, masażyści i sypialnia z dużym łóżkiem…. o sorki to nie ta wyprawa. No więc jak zacząłem, na miejscu czekał nas chłód, szczekające psy, rozbijanie namiotów, dym w oczy i garaż przerobiony na spa. Ale przecież o to nam chodzi! Jest super ! Dzień kończy się wraz z ostatnią kroplą łez od dymu. Mimo gwiaździstego nieba i pełni księżyca, pora spać.
Kolejnego dnia, wstajemy o szaleńczej, wręcz nieludzkiej godzinie – o 7:30 budzik uwolnił zaoszczędzoną w nocy energię i zadzwonił ile sił. Mimo tego spóźnił się, przegrał z czujnymi psami:/ Ok, pora na małe co nieco. Naprędce znaleźliśmy plenerowy stolik w postaci kłody, kwiatki i wazonik z pomidora, po czym korzystając z soków trawiennych rozpoczęliśmy wchłanianie przeogromnych ilości paliwa.
Wkładaliśmy już ostanie kubki do zmywarki, kiedy usłyszeliśmy „nooo jedziemy.!…”. To Madzia, nasz wulkan energii – uświadamia nas jak jest już późno. Pakujemy się więc w auta i systematycznie przemieszczamy jak tylko najdalej można w głąb lasu. Tutaj należy wspomnieć o niezapomnianych twarzach zadowolonych turystów, widzących samochody na szlaku:) Faktycznie z pierwszym kursem było w miarę ok, ale z drugim już nieco gorzej. Na trzeci kurs zdecydowałbym się jedynie jakimś takim T34.
Nadszedł ten upragniony czas, kiedy to można postawić pierwszy krok na szlaku. A szlak nie rozpieszczał. Już pierwsze metry pokazały co może nas czekać. Było stromo i wąsko. Jednak z każdym krokiem, wyłaniał się przepiękny widok na bezkresne wzgórza wokół nas.
Lecimy dalej, pojawiają się pierwsze kamienie, następnie głazy. Słońce przegrywa walkę z chmurami, a wiatr staje się chłodniejszy. Pora włączyć ogrzewanie, popijam zatem dwie setki wódki i dalej w drogę. Oczywiście to ta bezalkoholowa woda, a rozgrzewa mnie kurteczka:)
Zamykam stawkę, co daje mi sposobność na obserwację reakcji ludzi dochodzących do naszej grupy. Dociera do nich, jak bardzo się mylili co do nas, wymawiając wcześniej liczne epitety w stronę aut. Teraz ich frustracja i oburzenie, momentalnie przestawiają się w zachwyt i zdziwienie.
Idąc ku górze, potykamy się, przewracamy… a ruch turystyczny spory. Nikt jednak się nie skarży, nikt się nie przepycha.
Jest półmetek drogi na szczyt. Lecimy na rezerwie – czas na posiłek. Niestety, również na dodatkową kurtkę przeciwdeszczową. Wygląda to źle, ale nikt nie myśli o powrocie. Ciągle spoglądając na nasz cel, brniemy dalej. Z oddali widać, jak raz za razem, ktoś zalicza szczyt. Jeszcze chwile a my też tam będziemy. Droga jednak daje się we znaki. Coraz częściej zmieniamy się w parach. Przejaśnia się a my, ekipa zamykająca stawkę, dostajemy info o pierwszym sukcesie naszej grupy. To było niczym odkręcenie nitro w naszych silnikach. Piąty bieg, napęd na cztery łapy, blokada dyferencjałów i ogień!
Na przełęczy dochodzi do nieuniknionego spotkania schodzących już narwańców i podchodzących maruderów. Obyło się bez walki:) a owocem spotkania było kilka wspólnych zdjęć na tle zachodzącego powoli słońca.
Dwa mrugnięcia okiem i ostatnia ekipa dzielnie dociera do celu. Co prawda łez szczęścia nie było, ale oczka nieco się zeszkliły – niby od wiatru:) Chwila odpoczynku, parę słit fotek na fejsa i pora na kolejny etap.
Szybko okazuje się, że w dół wcale nie oznacza łatwiej. Strome schody, spore kamienie i zmierzch, nie ułatwiają drogi. Kiedy zgasły ostatnie promienie słońca, nieudolnie zastąpiliśmy je czołówkami. Jestem już zmęczony, a nie jest to pierwsza góra w moim życiu. Z wielkim podziwem spoglądam na innych którzy z różnych powodów, wielu szlaków nie zaliczyli. Mimo tego nikt się nie pyta, kiedy wreszcie dojdziemy, ile jeszcze przed nami, kiedy to się skończy… Nauczeni brać życie takim jakie jest, dzielnie stawiają mu czoła. To właśnie w tym momencie doskonale widać, kto tak naprawdę jest słaby, komu szybciej wymykają się słowa – już nie mogę.
Jest ciemno, schody ciągle pojawiają się na naszym szlaku, wprawiając nas w zakłopotanie. Nikt nie ma odwagi powiedzieć, że to już ostatnie i potem będzie płasko.
Dzielna gromadka leśnych ludzików, zamykająca stawkę, postanowiła odpocząć. Po raz pierwszy padają słowa – boli mnie ….. Na szczęście mieliśmy ze sobą torbę szamana, a w niej magiczny sok z gumijagód 🙂 Nie wiedzieć czemu, ktoś postanowił wetrzeć go w bolące miejsce. Powstały dziwne teorie i spekulacje dotyczące powstania owego specyfiku, ale to już temat na kolejne kilka stron.
Nooo idziemy – padły słowa (wiemy kto:). Jak powiedziano, tak wykonano. Kilka kroków dalej, światła cyklopów natrafiły na smoka. Okazuje się że na tym krańcu świata towarzyszy nam salamandra. Pierwszy raz widzę to stworzonko. Rzuciliśmy się z aparatami niczym paparazzi na Paris Hilton. Ale smoczek nic z tego sobie nie robił, tylko dzielnie pozował do zdjęć, jakby doskonale wiedział że jest pod ochroną. Idziemy dalej, z malutką nadzieją że to już ten ostatni zakręt przed nami. W oddali widać jakieś dziwne światło. Zbliża się ku nam – czy to kometa….czy to samolot…czy to zbłąkany paralotniarz, nietoperz !? NIE, to Marcin biegnie nam na powitanie! Skaczące rytmicznie białe światełko, przemówiło:” No jesteście! Trochę się bałem. Nie wyobrażacie sobie, jak strasznie jest w lesie samemu” 🙂 No my to wiemy, dlatego idziemy w grupie:) To spotkanie, uświadomiło nam że jesteśmy naprawdę blisko. Tak też było. Po kilkunastu minutach, siedzieliśmy w autach.
W drodze do schroniska, rutynowa kontrola przez straż graniczną. Następnie bardzo ciekawe doświadczenie – pasące się w nocy – konie giganty. Nie wiem czy to zmęczenie, czy sztuczne światło naszych aut, ale większych koni nie widziałem, szczególnie w nocy na drodze. Koniec Świata, rządzi się swoimi prawami:)
Na miejscu, czekał na nas ostatni punkt wyprawy – urodziny! Wtajemniczeni w plan ludzikowie, nie mogli się doczekać tej chwili. Abstrahując od oczywistej przyjemności ze składania najserdeczniejszych życzeń urodzinowych, każdy na szlaku tak „na marginesie”, myślał o nagrodzie za ten trudny dzień – kawałeczek tortu:) Po części oficjalnej, nadal głównym tematem był zaliczony szczyt. Do śpiworów zapędziła nas jedynie, świadomość czekającej nas, męczącej drogi powrotnej 🙂
Jak nie trudno się domyślić, GPS jeszcze długo nie będzie w stanie poprawnie oceniać czasu polskich wojaży 🙂 We Wrocławiu, pojawiliśmy się również o 21.
Miliony godzin za kółkiem, tysiące potknięć, dym w oczy i przede wszystkim, dzielna i wygrana walka ze szlakiem – to synonimy TARNICY.

Pozdrawiam i do zobaczenia/usłyszenia na szlaku,

Sławek Zieliński

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.

szesnaście − dwa =