Wspomnienia z Babiej Góry

 

Moja przygoda z projektem „razem na szczyty” rozpoczęła się niestety od wyjazdu na Babią Górę. Niestety, bo był to już kolejny z wielu poprzednio zdobytych szczytów w ramach tego przedsięwzięcia i żałuję, że nie mogłem uczestniczyć we wcześniejszych wejściach i poznać specyfiki oraz atmosfery tych wycieczek. Wędrówki górskie uwielbiam i swego czasu po górach chodziłem dużo, ale ostatnio nie miałem zbyt wiele ku temu okazji, więc tym bardziej cieszyłem się możliwością zdobycia Babiej Góry.
Organizacją tego wypadu zajmowała się Aga i (łubudubu, łubudubu) wszystko było wg mnie rewelacyjnie, tzn. przy ponad czterdziestoosobowej grupie uczestników, kwestie typu zbieranie pieniędzy na paliwo czy nocleg, ustalanie wariantu trasy itp., przebiegały bardzo sprawnie i w miłej atmosferze, bez (że tak to ujmę) zielonoszkolnego rygoru i upupiania, za czym nie przepadam.
Ale zacznijmy od początku, po kolei – po bożemu. Nasza wycieczka rozpoczęła się 24 sierpnia z Wrocławia, ale dla mnie już dzień wcześniej, gdyż jako że przebywałem natenczas w Rzeszowie, postanowiłem zrobić sobie małą wycieczkę krajoznawczą, oraz postąpić na przekór mojej nauczycielce matematyki z podstawówki, która uczniom skamlącym i jęczącym po co im ta matematyka, odpowiadała, że m.in. po to, żeby nie jeździć np. z Warszawy do Łodzi przez Kraków.
Zasadniczo lubię jeździć koleją, ale po pochyleniu się nad rozkładem jazdy (12 godzin z przesiadkami) i odgrzebaniu z odmętów pamięci wyborczego hasła „Polska w budowie” zdecydowałem się jechać autobusem.
O trafności swojej decyzji miałem okazję przekonać się prawie natychmiast, jako że w Krakowie do tegoż autobusu wsiadł nie kto inny jak maszynista kolejowy, jadący do pracy do Katowic, który opowiadał współpasażerom o pracy na kolei, oraz jak PKP zwraca pracownikom pieniądze za bilety autobusowe, bo pociągiem nie da się dojechać w jakimś sensownym czasie, albo wcale (ot, ciekawostka przyrodnicza z gatunku absurdów naszej kolei, jak słynny peron piąty w Katowicach).
O! to może się w ogóle w tym miejscu przedstawię, czyli coś o sobie. Imię: Paweł, nazwisko: Miąsik, urodzony w roku pańskim: 1983, stan wzroku: ślepy jak kret, zamiłowanie do chodzenia po górach: wysokie, pobieżna charakterystyka psychospołeczna: introwertyk z charakterem trochę wrednym i o sprzecznych cechach, z którym podobno jednak daje się dogadać; nie stroni od środków psychoaktywnych, głównie literatury pięknej.
Zatem do Wrocka dotarłem z wieczora i wysiadłszy na dworcu, trafiłem prosto w objęcia niejakiej Destiny K., która zgodziła się przyjąć na noc pod swój dach kilka zbłąkanych dusz, w tym i mnie. W tym miejscu przepraszam ewentualnych urażonych za nieco prokuratorską konwencję wymieniania niektórych osób, ale na naszym wyjeździe obrodziło zwłaszcza Aniami i Magdami, więc trzeba było zastosować jakiś sposób podkreślenia indywidualności każdej jednostki ludzkiej, a w ogóle to akurat miałem taką fantazję.
Destinka, znana pewnie każdemu kto choć raz był z nią na jakimś wyjeździe dzięki swej otwartości i chęci pomocy innym, okazała się bardzo dobrą przewodniczką osoby niewidomej i wcale nie dla tego, że z dworca zaprowadziła mnie od razu do knajpy, ale po prostu świetnie prowadzi, tzn. szybko, bez mówienia o standardowych przeszkodach, które przy takim prowadzeniu dobrze się wyczuwa, doskonale sygnalizując momenty, gdzie trzeba się „ścieśnić”.
Jako się rzekło, wylądowałem w knajpie, gdzie czekał już komitet powitalny składający się z samych dziewcząt, które pięknie ugościły mnie trunkami. Później dołączyli do nas Grzesiu i Mateusz, po których niezmordowana Destinka pobiegła jeszcze raz na dworzec.
Po spędzeniu wieczorku zapoznawczego w miłym towarzystwie, dobiliśmy w pięcioro tramwajką do przystani, czyli mieszkania naszej dobrodziejki.
Po dobrze przespanej nocce poderwaliśmy się w sobotę o świcie, aby wcześnie wyruszyć w drogę. Pod blokiem czekał już nasz kierowca Jarek, nazywany nie wiedzieć dlaczego „Dzikiem”, jako że wydawał się uosobieniem spokoju i zrównoważenia (ale to podobno z dzikiego zamiłowania do chodzenia po górach). W każdym razie spokojniutko dowiózł nas pod samą Babią Górę. Wcześniej, jeszcze we Wrocławiu, spotkaliśmy się całą grupą przy dworcu, aby się przywitać, zapoznać i ustalić szczegóły wycieczki. Do celu dotarliśmy gdzieś koło godziny dziesiątej, zwarci i gotowi, chociaż mnie w samochodzie trochę zmuliło (ból głowy i mdlenie) i trochę się wystraszyłem, bo z doświadczenia wiem, że złe samopoczucie potrafi zepsuć całą przyjemność ze wspinaczki, ale na szczęście po wyjściu na świeże powietrze i spacerku szybko przyszedłem do siebie.
Babia Góra (1725 m n.p.m.), to najwyższy szczyt Beskidu Żywieckiego, po polskiej stronie granicy położony na terenie wsi Zawoja. Wejście na szczyt rozpoczęliśmy z przełęczy Krowiarki – czerwonym szlakiem. Całą trasę przeszedłem z koleżanką Anką Sz. ze Studenckiego Koła Przewodników Górskich „Harnasie”, której jeszcze raz w tym miejscu bardzo dziękuję za miłe towarzystwo i wspólną wędrówkę.
Samo podejście było całkiem przyjemne i wg mnie niezbyt trudne, choć dość długie – w partiach szczytowych trochę wspinaczki po skałkach, co osobiście bardzo lubię. Dzięki temu, że trzymaliśmy się z Anią blisko Basi, jednej z przewodniczek naszej grupy, miałem okazję dobrze zaznajomić się z historią turystyki na Babiej Górze, zwłaszcza na szczycie, gdzie dokładnie Basia pokazała mi istniejące tam obiekty, jak np. tablicę upamiętniającą pobyt arcyksięcia Józefa Habsburga, czy głaz poświęcony pamięci marszałka Piłsudskiego.
Pogodę mieliśmy świetną, nie za zimno, nie za ciepło, bez deszczu, z przebijającym zza chmur słońcem.
Ze szczytu schodziliśmy szlakiem zielonym, chyba znacznie trudniejszym i o większym nachyleniu. Kilkoro z uczestników naszej grupy skorzystało z uprzejmości GOP-rowców, którzy pomogli im zejść do schroniska, ale że w akcję bezpośrednio był zaangażowany jeden ratownik z quadem, który jeszcze nie mógł dojechać do miejsca, w którym się rozbili, więc trochę się z tym zeszło i biedactwa nieźle wymarzli, bo wieczorem było już zimno. No ale cóż, jak nie od dziś wiadomo, góry to nie Wersal i potrafią spłatać figla. W każdym razie wszyscy szczęśliwie dotarli do miejsca noclegu, czyli skansenu w Zawoi.
Skansen okazał się bardzo przyjemnym miejscem do spania – sławojka na zewnątrz, zimna woda z węża i duże wspólne łóżka, ale ma swój klimat, pięknie pachnie starym drewnem i spało się świetnie, tak więc polecam, zwłaszcza jak ktoś planuje wypad z większą grupą.
W niedzielę rano wyruszyliśmy do Namestowa na Słowacji, żeby przepłynąć na wyspę Słanicki Ostrów na Jeziorze Orawskim, gdzie znajduje się muzeum, głównie z obrazami i rzeźbami artystów ludowych. Na wysepkę tę płynie się kilkanaście minut sporym statkiem turystycznym.
Na tymże statku na ławeczce za mną usiadła słowacka rodzinka z dzieckiem, które ciągle coś kombinowało, próbowało wychodzić za barierkę i dopytywało się kiedy będziemy płynąć, na co chyba tata powiedział zdanie, które brzmiało mniej więcej „patrz do zadu, jak nasztartują motor” (i jeszcze ten akcent) – języki słowacki i czeski brzmią dla mnie naprawdę uroczo i miałem okazję w czasie rejsu troszkę posłuchać sobie konwersacji na żywo.
Zatem vystupovaliśmy na Slanický ostrov, gdzie – jak wspominałem – można zobaczyć całkiem sporą kolekcję obrazów i rzeźb, a właściwie w większości płaskorzeźb, co akurat z mojego punktu widzenia jest minusem, bo wolę rzeźby pełne, które są dla mnie bardziej czytelne. Oprócz ekspozycji w dawnym kościele, na całej wysepce jest rozmieszczony zbiór przydrożnych kapliczek, które miałem okazję dokumentnie obejrzeć znowu dzięki jednej z naszych przewodniczek (ale mi się ładnie zrymowało). Na wyspie znajduje się też pomnik Antona Bernoláka, urodzonego w 1762 r. we wsi Slanica, twórcy literackiego języka słowackiego. Słanicki ostrów to najwyższy punkt zalanej w czasie tworzenia Jeziora Orawskiego Słanicy, który znalazł się nad poziomem lustra wody, a ekspozycja muzealna znajduje się w zabytkowym kościele, który był kościołem parafialnym tej wsi. Poza tym wysepka jest bardzo przyjemnym miejscem, żeby po prostu tam sobie pobyć, aż miałem ochotę powylegiwać się i pogrzać na słońcu jak żmija, ale niestety na zwiedzanie mieliśmy tylko trochę ponad pół godziny, gdyż musieliśmy zdążyć na statek, który odpływał z powrotem do Namestowa. Po przybyciu na miejsce nastąpiło niestety już ogólnogrupowe pożegnanie, gdyż trzeba było wracać, a wielu z nas nie jechało do Wrocławia.
Po ok. czterogodzinnej podróży, którą jak poprzednio odbyłem w niezwykle wygodnym pseudobagażniku samochodu „Dzika”, przybyliśmy do Wrocławia późnym popołudniem.
Razem z Mateuszem znowu wprosiliśmy się na nocleg do Destiny. Jako że wieczór był jeszcze długi postanowiliśmy nie siedzieć w domu, tylko spędzić go aktywnie. Najpierw poszliśmy więc na kolację, a później siedzieliśmy na wrocławskim Rynku i słuchaliśmy tam pana śpiewającego i grającego na gitarze różne rockowe kawałki, który robił to naprawdę świetnie, co raczej niezbyt często zdarza się ulicznym grajkom. Dzięki Destinie miałem okazję zapoznać się także z trzema niepełnosprawnymi krasnalami tj. W-skersem, Głuchkiem i Ślepkiem (czy też Głuchakiem i Ślepakiem, bo nie mogę ustalić, która wersja jest w końcu poprawna, ale ta pierwsza bardziej mi się podoba). Niestety Ślepek został pokrzywdzony, gdyż ktoś mu ukradł blondynkę, tzn. białą laskę. Może to jakiś niewidomy spragniony nauki orientacji przestrzennej potrzebował kija (ciekawe tylko, czy daleko z nim zaszedł), a może jakiś inny krasnal dokonał rabunku, w każdym razie, jak widać, krasnale też doświadczają przemocy na tym najlepszym z możliwych światów.
Nazajutrz Destina musiała wcześnie iść do pracy, więc rano wstaliśmy, żeby się pożegnać. Jako że wyjeżdżałem najpóźniej, zostałem obdarzony największym zaufaniem i dostałem klucze, a obaj z Mateuszem – surowy przykaz, żeby nadmiernie nie drażnić współlokatora, co chyba się udało. Zatem grzecznie zajęliśmy się pakowaniem i porządkami. Mati musiał niedługo się zbierać do wyjazdu, ale nie omieszkał jeszcze odjąć sobie od ust ostatniego 7-days’a (kupionego zapewne za ciężko zarobiony grosz) i podzielić się ze mną, żebym nie padł z głodu. Zatem błogosławieni jesteście „Bo byłem głodny, a daliście Mi jeść, byłem przybyszem, a przyjęliście Mnie”.
Po godzinie dziesiątej zjawił się, jak sam się przedstawiał, Krzysiek-policjant, uczestnik naszej grupy, który już wcześniej zadeklarował się, że pomoże mi dostać się na dworzec. Tak więc klucze do mieszkania Destiny wylądowały na komisariacie, a ja w bardzo sympatycznym towarzystwie funkcjonariusza resortów siłowych zostałem odstawiony na dworzec i zapakowany do autobusu.
Bez większych przygód wróciłem do domu wieczorem, z zadowolenia pijany i prawdziwy, że tak pozwolę sobie sparafrazować wybitnego polskiego artystę kultury wysokiej Dariusza Paraszczuka, szerzej znanego jako Para Wino.
Podsumowując: mój pierwszy wyjazd z ekipą „Razem na Szczyty” uważam za jak najbardziej udany i jeśli tylko będę mógł nie omieszkam skorzystać z możliwości wzięcia udziału w kolejnych, co też polecam każdej osobie niezdecydowanej, bo naprawdę warto.

PS: Jako że z powodu mojego zabałaganionego życia zmarudziłem z ukończeniem całości relacji i przesyłam ją do cenzury jakieś trzy miesiące po wyjeździe (ale jak wiadomo co się odwlecze, to nie uciecze), w tzw. międzyczasie zdążyłem jeszcze uczestniczyć w zdobyciu Wysokiej i Radziejowej. Nie zamierzam tu pisać kolejnej relacji, ani niczego porównywać, bo każdy wyjazd jest jedyny w swoim rodzaju. Chciałem tylko podziękować kierowi Tomkowi za organizację fantastycznej wycieczki, Magdzie J. za prowadzenie mnie jednym z moich ulubionych pienińskich szlaków (z Obidzy na Wysoką), a zwłaszcza za zafundowanie mi przy okazji przyspieszonego kursu botaniki zakończonego egzaminem, oraz degustacji wszelkich borówek, jeżyn, orzechów etc. i oszczędzenie mi degustacji muchomorów, Magdzie H. Marioli B. i Pawłowi Z. za bycie przewodnikami podczas bardzo fajnego zdobywania Radziejowej, wejścia na wieżę widokową i niemniej przyjemnego schodzenia ze szczytu, Gabrysi C. za dowiezienie z Krakowa i z powrotem i organizację naszej grupki, Krzysiowi K za wspólną podróż z i do Warszawy, Kierze za wylizanie mi pyska, zżeranie ogryzków i wpychanie sznupy do plecaka, oraz wszystkim za wspaniałą atmosferę.

tekst: Paweł Miąsik

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.

trzy × 5 =