„Żal było wyjeżdżać…”- relacja Angeliki z Biskupiej Kopy

Już po raz szósty w sobotni poranek miałam ten sam dylemat: zostać w wygodnym i ciepłym łóżeczku, pozostając w objęciach Morfeusza czy też wstać skoro świt, zarzucić spakowany od kilku dni plecak i….. wyruszyć  z uczestnikami i wolontariuszami projektu RAZEM NA SZCZYTY, w góry. I po raz kolejny podjęłam bardzo dobrą decyzję Pogoda aż zachęcała do wyjazdu poza miasto. Po tradycyjnej zbiórce na dworcu PKP, serdecznych uściskach „na misia” i powitaniach oraz poznaniu nowych osób udaliśmy się samochodami do ośrodka „Czerwony Kozioł” w Głuchołazach, gdzie mieliśmy nocować. Na miejscu spotkaliśmy pozostałą część naszej ekipy (w tym Basię podróżującą dość oryginalnym środkiem transportu publicznego). Oczywiście najwięcej uwagi skupiał na sobie nasz najmłodszy wolontariusz Bartek w stroju lotnika Pozostawiliśmy co większe plecaki w ośrodku (no, może poza Piotrem B., który chyba zamierzał nocować w górach) i podjechaliśmy autami na parking, skąd mieliśmy rozpocząć naszą wędrówkę. Lała się krew, pot i łzy, wiatr smagał nasze zmarznięte twarze, błoto uniemożliwiało przejście, a mgła zasłaniała całe widoki… A tak na serio- była cudowna, prawie bezwietrzna i słoneczna pogoda, wymarzona na taki „sobotni spacer”, tym bardziej w grudniu. Sprzyjała naszym rozmowom i żartom, zachęcała do rozglądania się wokół. Dla mnie osobiście ta wspólna wędrówka w górę jest zawsze czasem na pogawędki i żarty z tymi mniej lub bardziej znajomymi osobami, na wspólne pokonywanie własnych trudności, wyciąganie pomocnej dłoni i zauważanie drugiego człowieka. Nasz przewodnik Piotrek doprowadził nas na sam szczyt (Biskupią Kopę), skąd z wieży widokowej mogliśmy podziwiać panoramę okolic. A że widoczność była duża, to aż żal było stamtąd schodzić.. Pod wieżą mieliśmy oczywiście sesję zdjęciową, szczególnie ciekawy był pomysł Ewy, żeby ustawić się w kształt serca (na marginesie wnioskuję o zmianę logo RNS). Potem dłuższy pobyt w schronisku „Pod Biskupią Kopą”, na złapanie oddechu i ogrzanie się, a następnie… droga powrotna z latarkami. Podczas krótkich postojów można było popatrzeć na dobrze widoczne o tej porze gwiazdy (i w końcu wiem, gdzie są: Mały i Wielki Wóz). Wieczór w ośrodku był pełen wrażeń- po kolacji i krótkim odpoczynku odbyła się wyczekiwana przez nas integracja. Dziewczyny naprawdę stanęły na wysokości zadania – podzieliły nas na trzy grupy i przygotowały dla nas ciekawe konkurencje, pozwalające na udział w nich każdemu z nas. Wspólnymi siłami kleiliśmy łańcuchy na choinkę, przedzieraliśmy się przez tunel czy też przekazywaliśmy sobie balony. Dzięki temu każdy z nas mógł choć na chwilę poczuć się dzieckiem. Szczególnym momentem była dla nas oczywiście wizyta Świętego Mikołaja i jego uroczych asystentek- jak on nas znalazł w tych górach- do dziś zachodzę w głowę. Wszyscy pakowaliśmy się Mikołajowi na kolana, odbierając swoje prezenty od niego (nawet Roho mógł liczyć na smakołyk). To była magiczna chwila, żartom i śmiechom nie było końca. Pożegnaliśmy naszego gościa kolędą, z wielką nadzieją, że za rok znowu nas odwiedzi. Po wieczorze pełnym atrakcji część osób udała się do pokoi, a co wytrwalsi pozostali jeszcze w świetlicy, żeby móc pograć na gitarze, zagrać w jengę, szachy, tabu, karty… Czas mijał bardzo przyjemnie i szybko, ale niestety rano trzeba było wstać na śniadanko.. W niedzielę o godz. 10 nasze agentki do zadań specjalnych zapowiedziały jeszcze jedną niespodziankę… No i przyjechał Kuba – instruktor gry na bębnach afrykańskich. To była prawdziwa gratka! Opanowaliśmy dwa z trzech dźwięków wydawanych przez bębny, pośpiewaliśmy w języku wolof, dowiedzieliśmy się co nieco o relaksacji w rytmie naszego serca. Rytm naszych bębnów przeniósł mnie kilka miesięcy wstecz, w miejsce odległe o jakieś 500 km – do starej, walącej się bieszczadzkiej szopy z wiecznie rozpalonym ogniskiem pośrodku, skupiającym wokół siebie gitary, bębny, tuby i tank drumy. Zarówno wtedy, jak i teraz, nie było ważne, czy będzie hossa czy bessa, czy zaleje nas fala imigrantów i co będzie dalej z uchwałami Trybunału Konstytucyjnego.. Liczyło się tu i teraz, nasz wspólny rytm, nasza fanga i towarzystwo. Żal było wyjeżdżać, żegnać się z Wami wszystkimi, ale w końcu za kilka tygodni spotkamy się ponownie w Górach Sowich. Gratuluję nam wszystkim zdobycia najwyższego szczytu Gór Opawskich i dziękuję Ani i Marcie za te wszystkie wspaniałości i przytaszczenie zajefajnego Mikołaja Zawsze mówię, że to ludzie tworzą miejsca i sytuacje, i tym razem potwierdziło się to w 100 %. Dziękuję

Angelika (NG)

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.

17 + dwa =