Wstać i iść!

Wstać i iść!

 

5:30 rano to nie jest pora, o której się myśli planując sobotnią pobudkę. A z drugiej strony „coś za coś” albo „kto rano wstaje, temu Pan Bóg daje”. I tak właśnie hojnie obdarował mnie minionego weekendu. To były ostatnie ciepłe dni października, to były pierwsze spotkania z ludźmi, których nie znam, to było tak zawsze ukochane spełnienie w otoczeniu górskich szczytów.
Cała przygoda wystartowała o 6:30 z wrocławskiego dworca PKS. Trafiłam do samochodu z siostrami Kobyłeckimi – ogniem i wodą. Marysię znałam od 4 lat, a Bogusie zapoznałam 5 minut wcześniej – pierwsze bliźniaki z jakimi miałam w życiu kontakt – ciekawe doświadczenie. Łapiąc ostatnie minuty snu, skierowaliśmy się w stronę Jakuszyc. Bardzo lubię obudzić się w nowej wizualnej rzeczywistości – codzienność miejska było daleko za nami, przed naszymi oczami rozlewało się złoto jesiennych gór.
Po dotarciu na miejsce i krótkiej chwili na przepakowanie bagaży ruszyliśmy w górę na Wielką Kopę. To była chyba najliczniejsza wyprawa „Razem na szczyty”. Piszę chyba, bo to mój pierwszy z Wami wyjazd. Każdy z ponad trzydziestoosobowej ekipy i dwa psy z własną energią, siłą i możliwościami zaczął kroczyć w stronę szczytu widzianego już na samym początku naszej trasy. Ja nie umiem się nie spieszyć, a tu się nie spieszyłam. Być może nie zawsze moje oczy były otwarte na to, co działo się wokół, jednak niezapomnianymi wydają mi się: upadki Bogusi, po których wstawała, jakby były naturalnym elementem jej przemieszczania, Marcina w „zaprzęgu”, którym powoziła Kiera, Marysi, która dała się namówić na to, żeby sprawdzić, że nie tylko podłoga w jej domu jest podłożem, po którym może bezpiecznie się poruszać, rozmowa z dziewczynami, których twarzy nie widziałam podczas ciemności powrotu do schroniska i nie zapomnę też jeszcze wierszyka „Jak to miło chmurką być…”
Nasza wędrówka miała trwać 7 godzin, a zajęła blisko 10. Wtopiliśmy się w całodzienny rytm natury, po którym miło było wrócić do ciepłego Gościńca Leśniczówki. Okazało się, że czekało mnie tam dziś jeszcze jedno uskrzydlające doświadczenie – gotowanie kolacji. Kilka wielkich garnków, misek, dziesiątki kilogramów składników i ogromne ilości wyprodukowanego makaronu z sosem pomidorowym były wprost proporcjonalne do zadowolenia najedzonych wędrowców! Posiłek nieco obniżył poziom energetyczny grupy, jednak jak się okazało chwila odpoczynku wystarczyła, by w nocy oddawać się urokom karaoke.
Kolejnego dnia spotkaliśmy się na wspólnym śniadaniu-niespodziance od rodziców Marioli, która zaserwowała nam jajecznicę z wiejskich sześćdziesięciu jaj. Potem troszkę logistycznych ustaleń, co do kilku wspólnych, następnych godzin, ostatnie mycie zębów, śpiewanie przy dźwiękach gitary i mogliśmy startować do Wodospadu Szklarki. Czekał nas tu klimat już zupełnie inny od wczorajszego. Miejsce o wiele bardziej turystyczne – zajęte parkingi, stragany z bibelotami i bilety wstępu do parku. To był krótki spacerek. I góry też już były inne – zimne, wilgotne, zapowiadające chłodniejszy czas…
Choć miałam wiele wątpliwości co do wczesnego wstawania w sobotę, teraz wiem, że to było półtora dnia życia, jakie lubię – dynamicznego, bez strat, w ciągłym ruchu, otwartego na nowe, z trzydziestoma oddechami i twarzami skierowanymi w tę samą stronę.

tekst: Agnieszka Szydziak

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.

trzy × cztery =